Katalog

Paweł Ogrodniczek
Ogólne, Artykuły

Cudze chwalicie, a swego nie znacie - czyli nasza szkolna wycieczka do Anglii

- n +

Cudze chwalicie, a swego nie znacie - czyli nasza szkolna wycieczka do Anglii

Na dziesięciodniową wycieczkę do Dover w Anglii, połączoną z nauką języka angielskiego przez uczniów naszego gimnazjum, wybraliśmy się przed feriami zimowymi roku szkolnego 2004/2005.

Wyjazd dotowany był częściowo przez Unię Europejską, do której to odpowiedniej agendy z projektem zgłosił się jego organizator.

Nazwę organizatora przemilczę jednak celowo, jak i uchybienia organizacyjne wyjazdu. To raczej temat na osobny artykuł. Poprzestanę jedynie na dwóch małych uwagach. Pierwsza jest taka, że bezpośrednio po długiej, wyczerpującej podróży autokarowej z Polski do Anglii, musieliśmy wstawać dwa dni z rzędu przed godziną 05.00 rano, aby z Dover, znów autokarem, dojechać do Dartford (w tym samym hrabstwie Kent), gdzie mieściła się szkoła Wilmington Hall School. A druga uwaga dotyczy faktu, że nie zakwaterowano nas w schronisku młodzieżowym, które widniało w folderze reklamowym, lecz w obskurnym, jak się później dowiedzieliśmy dużo tańszym, miejscu. Czyż nie kojarzy się to nam z pewną reklamą telewizyjną...?

W skrócie, nie zamierzamy więcej korzystać z usług tej "firmy".

Sedno naszego wyjazdu stanowiła możliwość nauki języka angielskiego przez uczniów właśnie w Anglii. Uczniowie podejmowali się wykonywania szeregu zadań językowych: samodzielnie (wypełnianie zeszytów ćwiczeń) i w grupach (tzw. zadania w terenie, czyli szukanie odpowiedzi na pytania dotyczące zwiedzanego w danym dniu miejsca; w tym celu uczniowie musieli porozumiewać się z Anglikami).

Jednak czymś, co elektryzowało wszystkich uczestników wycieczki (zarówno uczniów, jak i opiekunów) była dwudniowa wizyta w szkole angielskiej, połączona z bezpośrednią obserwacją wybranych lekcji przez uczniów.

Osobiście muszę przyznać, że jako dziecko marzyłem o takiej przygodzie, bowiem język angielski i kultura angielska są moją pasją od dawna. Teraz nadszedł czas, aby zweryfikować moje wcześniejsze wyobrażenia o Anglii.

Organizatorzy wyjazdu zapewnili nam wizytę w publicznej szkole (z ang. state school) Wilmington Hall School w Dartford, otwartej na wizyty gości z zagranicy. Od dwóch lat placówka ta utrzymuje ścisły kontakt (m.in. na zasadzie wymiany kulturowej uczniów) z dwiema innymi szkołami: I.B. School in Rohtak (północne Indie) i College Gulleminot in Dunkirk (Francja).

Zajęcia w Wilmington zaczynają się o godz. 9.00 i trwają do 15.30. Każdy dzień przynosi sześć jednostek lekcyjnych, a każda z nich trwa 50 minut. Od godz. 10.50 do 11.10 jest przerwa śniadaniowa, a przerwa obiadowa trwa od 12.50 do 13.50.

Honory gospodarza szkoły pełnił pan wicedyrektor Steve Cook, który odpowiedzialny był też za wszelkie sprawy organizacyjne naszej wizyty. Głównego dyrektora Grahama Price'a akurat nie było.

Pierwszego dnia w dużej, szkolnej sali (assembly hall) przywitał nas (uściskiem dłoni i wymianą uprzejmości, kawy nie podano aż do przerwy na lunch, mimo wcześniejszej przerwy na drugie śniadanie i wyraźnych oznak braku kofeiny w naszych nauczycielskich organizmach, ale może się czepiam...) właśnie pan Cook i od razu przeszedł do zorganizowania czasu uczniom naszego gimnazjum.

Uczniowie podzieleni zostali na grupy 3-, 4-osobowe, nad którymi czuwał angielski uczeń - opiekun. Tak podzieleni pomaszerowali na lekcje. My, opiekunowie, mogliśmy wybrać sobie zajęcia, które chcieliśmy obejrzeć. Do sal zaprowadził nas osobiście pan wicedyrektor.

Pierwszego dnia przebywaliśmy na zajęciach języka angielskiego i geografii, przerwę obiadową (bez obiadu, bo to w końcu nie polska, tradycyjna gościnność) spędziliśmy na dyskusji z panem Cook'iem. Drugiego dnia natomiast obserwowaliśmy zajęcia teatralne, oprowadzeni zostaliśmy też po całym terenie szkoły, a ja, jako nauczyciel wychowania fizycznego udałem się również do sali gimnastycznej, aby obejrzeć lekcję w - f.

Na lekcji języka angielskiego mieliśmy okazję z ostatniej ławki obserwować klasę (w większości chłopców) zdolniejszą, higher ability class, jak wyjaśnił nam prowadzący, młody nauczyciel pan Hogan. Uczniowie (w wieku lat 16) zajmowali się poprawą prac klasowych, wypracowań. Nauczyciel wzywał kolejno do siebie osoby, którym wskazywał fragmenty pracy do poprawy. Pozostali uczniowie na polecenie nauczyciela, zajmowali się gośćmi z Polski, zabawiając ich rozmową. Trzy uczennice naszego gimnazjum, które wraz ze swymi angielskimi opiekunami, trafiły na tę lekcję, swobodnie radziły sobie nie tylko z koleżeńską rozmową, ale także z poprawą fragmentów wypracowań.

Kilku chłopców usiłowało zaburzyć porządek zajęć, próbując na przykład spacerować po klasie (ten obrazek znamy wszyscy z własnego podwórka). Na tego rodzaju zachowania od razu reagował ich nauczyciel, przywracając ład i porządek organizacyjny lekcji.
Od razu rzuciło nam się też w oczy, że prowadzący miał w sali do swojej dyspozycji małą biblioteczkę, a w niej sporo różnych, potrzebnych do pracy pozycji (uczniom pracującym na lekcji nad esejami pożyczał słowniki).

Nauczyciel wyjaśnił nam, że, mimo iż klasa stanowi mieszankę rasowo-kulturową (Murzyni - dwóch z nich około 2 m wzrostu, Hindusi, Azjaci, no i rodowici Anglicy oczywiście), to w Dartford, inaczej jak w Londynie, nie mają problemu antagonizmów i napięć z tym związanych. My też zauważyliśmy, że różnorodność rasowo-kulturowa nie stanowi dla angielskich uczniów problemu, chłopcy byli życzliwi względem siebie i ogólnie raczej zdyscyplinowani.

Kolejną lekcją, którą dzięki uprzejmości Anglików obejrzeliśmy, była lekcja geografii dla uczniów w wieku 12 lat, której tematem były wulkany. Nauczycielka prowadziła akurat zajęcia z wykorzystaniem materiału video. Najważniejsze informacje zapisywała na tablicy hasłami w formie tabeli. Tak na marginesie muszę dodać, że w żadnej z sal nie zauważyłem tablic kredowych - oznacza to raczej, że takowe wyszły tam pewnie już z użycia i funkcjonują chyba jedynie jako eksponaty muzealne...

W trakcie zajęć niektórzy chłopcy, pewnikiem chcąc popisać się przed gośćmi (kilkoro naszych uczniów uczestniczyło również w tej lekcji), zaczęli dość głośno wymieniać głupkowate uwagi, ale i tutaj prowadząca ostro interweniowała. Postraszyła, że wciągnie przeszkadzających na listę, czego konsekwencją będzie wizyty rodziców chłopców w szkole. Ta lista to czysta kartka papieru formatu A4, przypięta do tablicy korkowej i widoczna z daleka. Podziałało. Względny spokój panował w sali do końca lekcji.

Po lekcji, dziękując za gościnę, spytaliśmy z ciekawości, czy i gdzie szkoła organizuje wycieczki dla swoich podopiecznych. Jak się okazało Anglia jest dla młodych Anglików krajem mało atrakcyjnym turystycznie. Uczniowie Wilmington School wolą wyjazdy zagraniczne, więc byli już w Włoszech, Hiszpanii (Barcelona), USA (San Francisco) i Austrii. I trudno im się dziwić, skoro stać na to ich rodziców..., ale nietrudno się jednak domyślić, co poczuliśmy, słysząc taką odpowiedź.

Po lekcji geografii przyszedł czas na długą przerwę, którą spędziliśmy na rozmowie, wreszcie przy kawie: -), z panem wicedyrektorem Cook'iem w obszernym pomieszczeniu przy jego gabinecie. W trakcie rozmowy zapytaliśmy o interesujące nas kwestie.

Wędrując po szkole zauważyliśmy np. brudne posadzki holi, porozrzucane na trawnikach śmieci, myśleliśmy, że to z powodu braku personelu sprzątającego. Ale na nasze pytanie, ilu szkoła ma pracowników administracji the deputy headteacher (ang. wicedyrektor) z dumą oznajmił, że ma ich koło setki. Jakoś nie chciało nam się w to uwierzyć, dla własnych potrzeb uznaliśmy, że pewnie większość z nich była w tym okresie urlopowana...:-)

Interesowały nas też oczywiście nauczycielskie pensje - średnia płaca w szkolnictwie to około 4 tys. funtów miesięcznie. (Stwierdziłem, że nie będę tu podawał bieżącego kursu walut, bo każdy nauczyciel ma i tak moc wrażeń w szkole...)

Chcieliśmy też wiedzieć, jak radzą sobie z problemem wagarowania czy przemocą miedzy uczniami. Otóż, podobnie jak i u nas, patrole policji sprowadzają uczniów wędrujących samopas po mieście do szkoły. Młodzi Anglicy zobowiązani są mieć przy sobie podstawowy dokument ucznia, planer uczniowski (nasz dzienniczek), a swą przynależność do grona uczniów danej szkoły potwierdzają obowiązkowym strojem z logo szkoły na swetrze, bluzie bądź koszulce.

Uczniowie przeszkadzający w prowadzeniu zajęć albo stosujący przemoc są izolowani od rówiesników w osobnej sali w szkole (detention room), gdzie pod kontrolą nauczyciela wykonują wyznaczone im zadania. Oczywiście o wszystkim powiadamiani są rodzice. Powtarzające się akty agresji mogą być podstawą do usunięcia osoby z grona uczniów danej szkoły (exclusion).

Po spotkaniu z panem Cook'iem zakończyliśmy oficjalnie dzień pierwszy w Wilmington Hall School.

Drugiego dnia, równie niewyspani jak pierwszego, zaczęliśmy wizytę od spaceru po terenie szkoły w towarzystwie pana Cook'a i organizatorów naszego wyjazdu.

Jedną z pracowni, które nam pokazano była duża sala matematyczno-informatyczna, mogąca pomieścić około 40 uczniów. Tyle samo było tam też stanowisk komputerowych. Pan Cook opowiadał, że w ich szkole tworzy się oddziały klasowe, dzieląc uczniów według poziomu zaawansowania. W ten sposób powstała klasa z rozszerzonym programem języka angielskiego, której lekcję obserwowaliśmy poprzedniego dnia.

Wstąpiliśmy również na zajęcia plastyczne, gdzie uczniowie zajmowali się akurat pracami rzeźbiarskimi, lepili w glinie. Wicedyrektor pochwalił się, że jedna z uczennic Wilmington wystąpiła w pierwszej części filmu z serii "Harry Potter". Opowiadał też, że w jego szkole wspiera się talenty i inwestuje w ich rozwój.

Mieliśmy też możliwość krótkiej (bo po chwili zabrzmiał dzwonek) obserwacji zajęć fizyki. Nauczyciel, ubrany w biały fartuch i przezroczyste gogle na oczach, przeprowadzał prezentację działania jakiegoś mechanizmu.

Pan wicedyrektor, oprowadzając nas po terenie szkoły, pokazał nam duże boiska trawiaste, na których odbywały się lekcje wychowania fizycznego. Dowiedziałem się, że dominujące dyscypliny, których naucza się w Wilmington, to piłka nożna, rugby, lekkoatletyka, a latem również krykiet.

W pewnym momencie pan Cook oznajmił, że chciałby pokazać nam białe tablice (whiteboards), które są na wyposażeniu tylko niektórych sal, bowiem nawet jak na angielskie warunki, są one dość drogie (koszt jednej - około 5 tysięcy funtów).

Dyrektor Cook przerwał na chwilę lekcję matematyki, aby prowadząca zajęcia dokonała krótkiej prezentacji możliwości tego urządzenia.. Centrum przetwarzania wszelkich danych stanowi dysk twardy komputera (w tym konkretnym przypadku był to laptop). Dane z dysku prezentowane są z wykorzystaniem rzutnika jako obraz na dużej tablicy (whiteboard). Najciekawszym gadżetem jest jednak specjalny elektroniczny pisak, pozwalający na sterownie (na tej samej zasadzie jak myszka na ekranie monitora komputerowego) obrazem bezpośrednio na tablicy. Działa to podobnie jak palmtop, ale nauczyciel ma do swej dyspozycji ekran wielkości tablicy. Urządzenie jest wspaniałe, a cała demonstracja wywarła na nas ogromne wrażenie. Biała tablica stała się naszym nauczycielskim marzeniem, niestety na razie zupełnie nierealnym do zrealizowania. Biorąc pod uwagę fakt, że dopiero wprowadzane są do szkół w Anglii, u nas powinny pojawić się za parę ładnych lat...Może jednak przed moją emeryturą....

Ale pora wrócić do konkretów, czyli obserwowanych przez nas zajęć teatralnych.

Były to zajęcia dla dzieci w wieku 10-11 lat. Co ciekawe prowadził je młody nauczyciel wychowania fizycznego. Dzieci parami, bądź w małych grupkach odgrywały sceny z życia szkolnego. Co istotne we wszystkich scenkach przewijał się motyw walki z przemocą w szkole. Oprócz kształtowania umiejętności rzemiosła aktorskiego nauczyciel starał się kształtować pewne postawy wobec agresji, co było według nas bardzo ważne. Profilaktykę zachowań agresywnych należy podejmować wśród najmłodszych. Później bardzo często praca jest o wiele trudniejsza, z czego zdają sobie sprawę już nie tylko na zachodzie.

Po zajęciach zapytałem kolegę po fachu, czy często spotyka się w Anglii nauczycieli dwóch lub więcej przedmiotów. Okazało się, że nie jest to jakiś ewenement.

Inną kwestią, którą chciałem skonfrontować był stereotyp nauczyciela wychowania fizycznego. Chciałem wiedzieć, czy i tam obiegowa (w wielu przypadkach krzywdząca) opinia o wuefistach mówi, że są to nieznający się na niczym innym poza bieganiem za piłką pseudo-nauczyciele? Anglik był widocznie zaskoczony tym pytaniem. Zdziwienie na jego twarzy było dla mnie już odpowiedzią. Powiedział, że nie słyszał o tego typu stereotypie. Zdaje się więc, że w krajach gdzie świadomość roli kultury fizycznej w życiu każdego człowieka jest wysoka, ferowane są zupełnie inne poglądy i opinie o ludziach, którzy kulturę fizyczną tworzą.

Jako wuefista nie mogłem powstrzymać się od choćby rzucenia okiem na zajęcia wychowania fizycznego. Na miejscu przywitało mnie dwoje nauczycieli, pani Thomas i pan Priest. Zaproszono mnie do sali gimnastycznej, gdzie obserwowałem rozgrzewkę przed grą uproszczoną unihokeja. Nauczyciel, który prowadził tę lekcję chyba po mojej minie zorientował się, że coś było nie tak. Zapewniał mnie, że nie była to normalna lekcja, a jedynie zastępstwo, stąd lekki nieład organizacyjny. Owszem grupa była łączona, chłopcy i dziewczęta razem, ale nie to wzbudziło mój niesmak. Zaskoczył mnie widok uczniów ćwiczących w brudnych butach, niezmienionym stroju, jedna z uczennic miała na sobie coś w rodzaju kurtki. Na parkiecie widać było piach. Ogólne wrażenie - niestety niechlujstwo.

Po około 20 minutach zdecydowałem, że zerknę na zajęcia w dużej hali obok. Tam większą część hali zajmowały pola do gry w badmintona, wzdłuż jednego boku zmieszczono dwie trampoliny. Właśnie odbywały się zajęcia akrobatyki dziewcząt. Prowadząca specjalnie dla mnie wybrała jedną uczennicę i poprosiła o pokaz umiejętności. Podyskutowaliśmy troszkę o warunkach pracy angielskich i polskich nauczycieli wychowania fizycznego i musiałem uciekać już do swoich, bo autokar czekał.

Po wycieczce przyszedł czas na podsumowania. Wyjazd przyniósł nam wiele refleksji, dał możliwość spojrzenia na to, co, jak, gdzie i w jakich warunkach robimy z troszkę innej perspektywy.

Pierwszą sprawą, która odrobinę inaczej jest rozumiana przez nas i Anglików jest czystość, zarówno wychowanków jak i otoczenia. Nauczyciele w Wilmington nie zwracają uwagi na czystości stroju swoich uczniów. Wielu uczniów w czasie przerw wychodzi poza budynek szkoły (ale w obrębie jej terenu), a ponieważ kałuże i mokra ziemia stanowią naturalny element tutejszego krajobrazu, uczniowie wracali z ubłoconymi nogawkami, w brudnym obuwiu. Ale szokowało to tylko nas, angielscy nauczyciele zupełnie tego nie widzieli. Naturalnie posadzki korytarzy szkolnych również nie świeciły blaskiem. U nas taka sytuacja byłaby raczej nie do pomyślenia. Może jednak jest to specyfika państwowej szkoły angielskiej Wilmington Hall School. W Anglii bowiem, jak w każdym kraju, są różne szkoły, także prywatne (private schools), bardziej lub mniej prestiżowe, takie, gdzie pobiera się czesne lub nie itp.

Kolejną sprawą jest inna niż u nas polityka szkoły w kwestii tworzenia i podziału klas. U nas tworzenie klas profilowanych lub jak kto woli z dodatkowymi zajęciami edukacyjnymi nosi znamiona segregacji czy dyskryminacji. W Wilmington Hall School nie widzi się problemu w tworzeniu klas o różnym poziomie zaawansowania w zakresie jednego przedmiotu. Uczniowie zdobywają wiedzę z danego przedmiotu na odpowiadającym im poziomie. Jest to z korzyścią zarówno dla uczniów zdolnych, jak i tych, którzy mają problemy z nauką. Dyrektor Cook z dumą chwalił się perłami, uczniami zdolnymi, którym się udało. Stanowią oni wzór do naśladowania dla innych. Uczniom zdolnym stwarza się warunki rozwoju w profilowanych klasach, profilowanie zaś odnosi się do poziomu opanowania wiedzy z danej dziedziny. Nie ma tu mowy o segregowaniu uczniów. Przechodzenie z grupy do grupy nie jest przecież wykluczone.

Gołym okiem widoczna była przepaść finansowa, jaka dzieli oba nasze kraje. Wyposażenie pracowni w białe tablice, sala teatralno-widowiskowa czy sala gimnastyczna z takim wyposażeniem, jak tam widziałem, to dla nas jeszcze perspektywa wielu lat, nie mówiąc już o wycieczkach zagranicznych dla uczniów naszych szkół.

Rozwiązanie, które wprowadziliśmy w naszym gimnazjum, zainspirowani angielskimi doświadczeniami, dotyczy postępowania z uczniami sprawiającymi problemy wychowawcze. Otóż, wzorem Anglików, w naszym gimnazjum rolę detention room (pokój cichej pracy) pełni niekiedy czytelnia, jeśli aktualnie nie ma tam lekcji. Uczeń otrzymuje pracę do wykonania od nauczyciela przedmiotu i przebywa w czytelni pod opieką pań bibliotekarek do końca danej lekcji.

Anglicy jednak niekoniecznie muszą korzystać z narzędzia, jakim jest detention room. Mają oni coś znacznie silniej działającego na wyobraźnię uczniów w swym pedagogicznym orężu, a mianowicie exclusion (usunięcie ze szkoły). Dopóki w naszych gimnazjach nie ma prawnych możliwości chociażby zawieszenia w prawach ucznia, nie mówiąc o usunięciu ze szkoły rejonowej, dopóty nasze rozwiązania są mało skuteczne

Na pewno w polskich szkołach jest jeszcze wiele do zrobienia, ale, co uzmysłowił nam ten wyjazd, nie jest u nas najgorzej. Śmiało możemy pozbyć się wszelkich kompleksów, jesteśmy doskonale przygotowaną merytorycznie i pedagogiczno - metodycznie kadrą, nie brak nam na pewno chęci, pomysłów, czy motywacji do pracy. Gdybyśmy tylko mogli liczyć na dostosowanie prawa oświatowego do rzeczywistej sytuacji w polskich szkołach, no i przyziemna sprawa środków finansowych, które są zdecydowanie inne u nas i w Anglii...Ach, te białe tablice!

 

Opracowanie: Paweł Ogrodniczek

Wyświetleń: 1354


Uwaga! Wszystkie materiały opublikowane na stronach Profesor.pl są chronione prawem autorskim, publikowanie bez pisemnej zgody firmy Edgard zabronione.